Kielak Konstanty i Janina z Ważyńskich - F112

From Wiki kielakowie.com

Historia pewnego mezaliansu

„Przeleciało wszystko. Było dobrze i było źle...”


Babcia Janina.jpg
Kielak Konstanty.jpg

Konstanty Kielak urodził się dnia 27 grudnia 1899 w miejscowości Chrzęsne, jako trzecie dziecko Stanisława i Marianny z Wójcików Kielaków, Janina Ważyńska zaś dnia 13 listopada 1901 w miejscowości Gałki, jako ósme dziecko Konstantego i Emilii z Leszczyńskich Ważyńskich.

Janina i Konstanty poznali się w Płocku, gdzie Konstanty odbywał służbę wojskową. Pobrali się dnia 20 sierpnia 1922 w płockiej Bazylice Katedralnej. Ślub odbył się bez zgody rodziców Janiny. Rzeczą nieprawdopodobną było przecież, aby szlachcianka, panna „z dobrego domu” wyszła za zwykłego chłopa. Rodzice mieli już dla niej kandydata na męża. Był to bogaty ziemianin z sąsiedztwa, z którym miała wyjechać do Ameryki. Miała już nawet paszport...
Janeczce niezbyt podobał się absztyfikant wybrany przez surowych rodziców. Nie wiemy dziś, czy za ich zgodą, czy za przyczyną własnej fantazji wyjechała do Płocka, gdzie mieszkali jej starsi bracia. Jeden z nich miał pracownię krawiecką, drugi – warsztat rymarski. Dziewczyna najęła się do pracy jako pokojówka na pensji dla dziewcząt. Młody Kostek w mundurze żołnierza musiał prezentować się niezwykle, skoro zawrócił jej w głowie do tego stopnia, że odważyła się przeciwstawić woli srogiego ojca. Mówiło się, że za nieposłuszeństwo potrafił bić do krwi, ale był też przy okazji człowiekiem niezwykłej pobożności – w niedziele i święta, zgodnie z trzecim przykazaniem „Pamiętaj, abyś dzień święty święcił” – nie pozwalał się nawet uczesać.
Konstanty Ważyński, ówczesny właściciel sklepu rzeźniczego, wraz z żoną Emilią zerwali wszelkie kontakty ze swoją córką. Również rodzeństwu Janiny zabroniono spotykania się z siostrą. Nie wszyscy zastosowali się do tego zakazu, ale kontakty były bardzo utrudnione.
Początkowo młodzi małżonkowie zamieszkali w Postoliskach i wygląda na to, że również rodzice Kostka nie byli zbytnio zadowoleni z ich związku. Marianna Kielakowa utyskiwała, że syn przywiózł ze sobą nienawykłą do robót gospodarskich pannę z białymi rączkami. Janeczka, choć do końca życia powtarzała, że jest błękitnej krwi, doskonale jednak radziła sobie z pracą na wsi. Jej ojciec przez bardzo wiele lat pracował jako ekonom zarządzający majątkami bogatych ziemian. Panna z białymi rączkami nie obawiała się umorusać ich podczas uboju kaczek czy gęsi. Sama robiła pyszne wyroby wędliniarskie. Gotowała czerninę.
Tłoczenie się w niewielkiej chałupie z teściami i rodzeństwem męża pewnie niezbyt Janinie odpowiadało. Uradzili zatem z Konstantym, że spróbują nowego życia na Kresach.


Wyjazd na Kresy

Nieistniejąca już organistówka przy kościele w Postoliskach

W roku 1923 Kostek pozostawił ciężarną żonę w wynajętym pokoju znajdującym się w organistówce (patrz zdjęcie) przy postoliskim kościele i wyjechał do Pińska w poszukiwaniu pracy. Nie było go przy narodzinach ich pierwszej córki. Kiedy jesienią 1923 Janina wraz z maleńką Wandzią przyjechała do męża, on pracował już w policji i wynajmował mieszkanie u lekarza Gronkiewicza. Tam urodziły się jeszcze dwie ich córki – Jadzia i Renia. Najmłodszy Fredzio przyszedł już na świat w służbowym domu policyjnym z czerwonej cegły, przy ulicy Nadbrzeżnej.

Lokum zresztą zmieniali kilkakrotnie, ale w Pińsku powodziło im się nieźle. Konstanty dobrze zarabiał, więc starczało – jak to się mówi – na wszystko. Janina nie musiała pracować, zajmowała się domem i dziećmi. Piekła im drożdżowe warkocze, zajączki i bułeczki z oczkami z pieprzu. Jej córki do dziś wspominają: „Zawsze była taka, jak szlachcianka – głowę nosiła wysoko, dumna, w ambicję się wbijała. Zawsze powtarzała, że mamy błękitną krew”. Nie przeszkadzało jej, że w żadnym z mieszkań nie było kanalizacji (ubikacje, pompa i studnia znajdowały się na podwórzu), cieszyła się, że jest elektryczność. Do prania i sprzątania przychodziła kobieta.
Kiedy Janeczkę bolała głowa (a zdarzało się to często) – Kostek pilnował, by dzieciaki chodziły na palcach. Czesała się i ubierała bardzo starannie. Sama rzadko korzystała z usług krawca. Konstanty najczęściej chodził w policyjnym uniformie i jedynie dzieciom szyto wszystkie ubrania, a buty obstalowywano u szewca. Kiedy Kielakówny szły do kościoła, wszyscy się za nimi oglądali.
Mimo wszystko – jak to szlachcianka – miewała humory i prawdziwie kawalerską fantazję. Nie znosiła, kiedy Konstanty, (który popierał jeden tylko monopol państwowy) przychodził do domu na rauszu. Urządzała wtedy karczemne awantury. Raz ułożyła dzieciaki pokotem na łóżku, zabrała policyjną broń i zagroziła, że je pozastrzela. Innym razem utopiła służbowy rewolwer męża w studni, a kiedy idący na poranną służbę Kostek zaczął go szukać, wmówiła mu, że sam go zgubił pochylając się wieczorem nad cembrowiną.
Była potwornie zazdrosna o męża. Żeby sprawdzić, czy nie chodzi przypadkiem na baby, potrafiła udać się pieszo na pińskie bagna, wystrojona w nowy kapelusik i w towarzystwie sąsiadki (dla niepoznaki oczywiście). Tymczasem Konstanty patrolował bagna w poszukiwaniu band, które się tam ukrywały. Podczas jednej z obław wykazał się taką odwagą, że otrzymał za to krzyż zasługi. Krzyż przepadł, zakopany w ogródku po 17 września 1939 r.


Ucieczka z Pińska

Wszystko, co dobre, skończyło się właśnie 17 września 1939 r., kiedy do Pińska wkroczyli sowieci. Niemal natychmiast aresztowali i osadzili w więzieniu wszystkich policjantów, nauczycieli, wojskowych. Ci pierwsi poniekąd im to ułatwili, ponieważ zgodnie z rozkazem, policjantów skoszarowano na posterunku. Janina nie pozostawiła spraw własnemu biegowi. Wysłała najstarszą córkę, by zbierała wśród sąsiadów podpisy pod petycją o uwolnienie ojca. Być może to spowodowało, że po jakimś czasie Konstanty wrócił jednak na krótko do domu. Rozpoczął wtedy pracę jako stróż w Fabryce Zapałek. Wkrótce sąsiadka, u której kwaterował enkawudzista ostrzegła go przed kolejnym aresztowaniem – „Kostek, ty lepiej uciekaj”. Nie czekając na nic poszedł więc Konstanty pieszo do pierwszej stacji za Pińskiem. Stamtąd – już pociągiem – pojechał do Brześcia, a potem dalej, do Tłuszcza. NKWD rzeczywiście ponownie przyszło go zatrzymać. Kiedy Janina krzyczała „przecież wyście go już aresztowali”, próbowali jeszcze wziąć na spytki małego Fredka. Na dwa tygodnie pozostawili w domu żołnierza, by pilnował, czy Konstanty na pewno nie wróci do mieszkania, a w tym czasie Janina i ich najstarsza córka Wanda, biegały codziennie na posterunek podnosząc lament, że oto aresztowano jedynego żywiciela licznej rodziny, męża i ojca. W rezultacie Rosjanie dali za wygraną i przestali ich nachodzić.
Janina została sama z czwórką dzieci. Pod koniec stycznia Konstanty przysłał wiadomość: „Uciekajcie !!!”. Nie było na co czekać. Rozpoczęły się już wywózki na Sybir. Dzieciaki, ubrane w kilka warstw odzieży, w której wcześniej matka pozaszywała, co mogła (pieniądze, złoto, precjoza) pojechały wraz z nią pociągiem do miejscowości Żabinka. Stamtąd już pieszo, po kolana w śniegu, dotarli do Brześcia (około 25 km). Z dokumentów Janina zabrała ze sobą tylko świadectwa szkolne dzieci i ... świadectwo ślubu z Płocka. Miała nadzieję, że uratuje ich ono w przypadku zatrzymania przez Rosjan.
Wieczorem, w grupie kilkunastu sań, ruszyli w kierunku granicy. Zapłacili przewodnikowi za przeprawę przez zamarznięty Bug. Ten dowiózł ich do punktu w terenie, skąd widać było majaczące w oddali światełko. – „Idźcie prosto na światło. Tam gubernia. Tam Polska. Przez rzekę przejdziecie bez trudu, bo zamarznięta”. Dopiero na drugim brzegu okazało się, że wymarzony Bug, to wcale nie Bug, tylko Muchawiec. Nadal byli po tej stronie granicy i w dodatku nagle usłyszeli – „Ruki w wierch”. Stali przed wrotami opanowanej przez sowietów Twierdzy Brzeskiej. Wszystkich wpędzono do wielkiego pomieszczenia spowitego siwym oparem, bez żadnych sprzętów, z „paraszką” (ubikacja) pośrodku. Janina ściągnęła płaszcz, rozłożyła go na ziemi i przez kilka tygodni tak wyglądało "mieszkanie" całej piątki.
Janinę i Wandę wzywano na codzienne przesłuchania, a sowieci usiłowali przy okazji zabrać Wandzie tatowe oficerki. Wśród zgromadzonych w twierdzy wybuchła epidemia tyfusu. Ciężko rozchorował się i 9–letni Fredek. Był rozpalony, niemal na granicy śmierci, kiedy nagle wszystkich wypędzono na dziedziniec i rozdzielono na dwie grupy. Wanda trafiła do jednej, Janina, Jadwiga, Regina i chory Fredzio – do drugiej. Matka złapała Wandę za rękę i przeciągnęła do swojej grupy, Ruscy – złapali i przeciągnęli z powrotem, Janina znowu w swoją stronę, Ruscy – w swoją ... w końcu dali spokój. Wyprowadzili ich za mury i kazali „udirać” na drugą stronę Bugu, do Niemców. Wszyscy się rozpierzchli. Rozpalonego od gorączki Fredka dźwigały na zmianę dziewczyny i matka. Po drugiej stronie zamarzniętej rzeki, mieszkańcy Terespola pospiesznie wyłapywali – niczym pchły – rozproszoną gromadę uciekinierów. Mimo, iż każde z dzieci trafiło do kogoś innego, jakoś rodzina się pozbierała i wyruszyła pociągiem do Tłuszcza.
Kiedy wreszcie dotarli do Chrzęsnego, stan Fredka był krytyczny. Jadący do nich z Warszawy Konstanty obawiał się, że będzie musiał obstalować trumienkę dla swego najmłodszego dziecka. Na szczęście miejscowemu lekarzowi udało się pokonać chorobę. Rodzina w końcu była razem.
Zamieszkali w Chrzęsnem, w małym domku koło torów. Ponieważ przyjechali – jak to się mówi goli i bosi, bez żadnego dobytku – dobrzy ludzie przynieśli im sprzęty, ubrania, garnki, naczynia. Chociaż zajmowali tylko jeden pokój, w którym stały 3 łóżka (na jednym spali rodzice, na drugim – Wanda z Reginą, na trzecim – Alfred z Jadzią), byli szczęśliwi.


Tragiczny sierpień 1944

Konstanty razem z Jadzią pomieszkiwał w Warszawie. Oboje tam pracowali i przyjeżdżali do domu tylko na niedziele. Wanda szyła w zakładzie krawieckim, a Renia i Fredek chodzili jeszcze do szkoły. I tak, mimo wojny, rodzinie jakoś się układało. Aż nadszedł 1 sierpnia 1944 r. W Warszawie szykowało się powstanie, a rano Kostek i jego córka próbowali dostać się do domu. Pociągi już nie jeździły i wszędzie było pełno własowców. Wąskotorówką udało im się dojechać do Radzymina, ale tam tory zatarasował rosyjski czołg. Dla bezpieczeństwa szli tylko nocami. Do Tłuszcza dotarli nocą z 2 na 3 sierpnia 1944. Nikt nawet nie pomyślał, że Konstantemu zostało tylko 10 dni życia. Nocą z 13 na 14 sierpnia1944 roku Kostek ukrył się z całą rodziną w stodole.

Pod tymi drzewami został pochowany Konstanty zaraz po śmierci.

Nie na wiele się to zdało. Został postrzelony przez własowców w brzuch ... żył jeszcze około 6 godzin. Tuż przed śmiercią poprosił Wandę, żeby zdjęła mu buty (miał na nogach długie oficerki). Nad ranem odszedł ... Zawinięto go w prześcieradło i bosego, w koszuli w niebieskie paseczki pochowano w ogrodzie przy domu (patrz zdjęcie) Stefana Kielaka.

Wszyscy ze stodoły zostali, jako zakładnicy, popędzeni przed frontem w kierunku Bugu. Najmłodsza z córek Kostka i Janki – Regina – strasznie to wszystko przeżyła. Tak się rozchorowała, że nie było wiadomo, co się z nią stanie. Niesiono ją nieprzytomną tak długo, aż podszedł jakiś Niemiec i spytał, co jej jest. Dał wówczas Janinie dwie tabletki. Jedną z nich kazał podać Reni od razu, drugą – rano. Pomogły. Po kilku dniach marszu Alfreda zabrano do pędzenia krów. Uciekł i wrócił do sióstr i matki. Ukrywał się jednak w obawie, aby ponownie go nie schwytano. Kiedy kolumna dotarła w rejon Słopska, schował się podczas bombardowania w sianie. Jedna z bomb trafiła w stodołę, w której się ukrywał. Ranny doczołgał się do piwnicy, gdzie przebywała reszta rodziny. W czasie drogi powrotnej, siostry i matka dźwigały go przez tydzień w kocu. Tylko czasami ktoś podrzucił kawałek furmanką. W ranie zdążyły zalęgnąć się robaki i tylko dzięki temu Fredziowi udało się przeżyć (oczyściły ranę z gangreny). Kiedy dotarli wreszcie do Chrzęsnego postanowili pochować Konstantego jak należy, na cmentarzu. Ksiądz obawiał się chyba wprowadzić ciała zamordowanych do kościoła i uczestniczyć w pogrzebie. Kiedy jednak dowiedział, że chodzi o „tego biedaczka, co robił dach na kościele” – pokropił trumny. Nic już nie było tak jak przedtem. Zaczęła się bieda, głód, smutek. W pierwsze Boże Narodzenie po śmierci męża Janina Kielakowa przygotowała dzieciakom świąteczne potrawy: kaszę zalaną olejem z cebulką i placki z mąki i ziemniaków pieczone na piecu.
Wojna nie trwała już długo, ale Janinie i dzieciom żyło się ciężko. Nadal cisnęli się w jednym pokoiku, a Jadzia pocieszała mamę: „Jeszcze kiedyś będziemy mieli pięciopokojowe mieszkanie”. W Chrzęsnem szans na inne mieszkanie, ani tym bardziej na pracę nie było.


Wyjazd na "Ziemie Odzyskane"

Dokument podróży Janiny Kielakowiej

Brak perspektyw i traumatyczne wspomnienia spowodowały, że najodważniejsza z nich – Jadwiga – już w czerwcu 1945 r. wybrała się na rekonesans na Dziki Zachód, czyli tzw. Ziemie Odzyskane. W Gorzowie Wielkopolskim znalazła i zatrudnienie, i mieszkanie. Pięciopokojowe. Już w sierpniu wróciła po rodzinę.

W 1952 r. Janina wyszła ponownie za mąż za człowieka wielkiego serca – Jana Walkowiaka. Przeżyła go o całe 17 lat. Po jej śmierci zwłoki Konstantego zostały ekshumowane i ponownie pochowane na Cmentarzu Komunalnym w Gorzowie Wlkp. Tam spoczywają razem ze zwłokami Janiny i syna Alfreda.

Mały Fredek mówił: „Tatek, mamka, ja z Wami będę leżał”. Tak też się stało ...

Wspomnienia Jadwigi, Reginy i Alfreda
spisali Maria Gonta i Janusz Kielak



Linki